Prawie miesiąc mija od śmierci Zygusia, a ja dalej odczuwam smutek i głęboką stratę.
W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia Zuguś wrócił do domu pogryziony przez inne psy. Zresztą nie po raz pierwszy. Już wcześniej zdarzało mu się wracać sponiewieranym na tyle, że przez kilka dni nic nie mógł jeść. Leżał tylko i wylizywał swoje rany, a my wmuszaliśmy mu psie przysmaki. I zawsze dochodził do siebie.
Ale nie tym razem. Odszedł w drugi dzień świąt.
Zyguś, dla mnie, był wyjątkowym psem. Mam tak wiele wspomnień z nim związanych.
Średniej wielkości, pięknie ubarwiony, o jedwabistej sierści był najładniejszym bezrasowcem jakiego znałam.
To on sam wybrał sobie nasz dom. Wcześniej był psem Piotrka i mieszkał na Gazdyłce. Od czasu do czasu przychodził na naszą działkę do naszej suczki Strzałki. Z chwilą, gdy Piotr wziął drugiego psa, szczeniaka o imieniu Pepe, Zyguś częściej przesiadywał u nas niż u siebie. Całkowicie przeprowadził się do nas, gdy szczeniaczek wyrósł na wielkiego psa wiecznie mu dokuczającego.
Nie był wzorem posłuszeństwa. Jeżeli coś sobie zamyślił zrobić to w ogóle nie reagował na zakazy. Nie przeszkadzało mi to. Pogodziłam się z tym, że nie zawsze mnie słucha.
Ważniejsze dla mnie było, że zawsze w jego oczach widziałam głębokie przywiązanie. Zawsze był blisko mnie.
Zgubiło go to, że mimo iż był niedużym psem, to zawsze zaczepiał te największe. I za nic nie chciał im ustąpić.
Cały czas podświadomie oczekuję, że usłyszę jak skrobie do drzwi, żeby mu otworzyć… że zobaczę jak biegnie do domu… że usłyszę jak gdzieś szczeka.
LiniSemen