Dokładnie pamiętam dzień kiedy dotarło do mnie, że chcę, muszę zmienić swoje życie. To był sierpień 2003 roku, a dokładnie dziewiąty sierpień. Tego dnia wyprawialiśmy synowi osiemnaste urodziny, które dzięki temu, że do nich dotrwaliśmy, dały mam jakiś psychiczny komfort myślenia o życiu w dłuższej perspektywie niż następne kilka dni. Syn właściwie urodził się dziesiątego sierpnia, ale w tamtym roku wypadało to w niedzielę więc przełożyliśmy uroczystość na sobotę, aby wszyscy goście mogli spokojnie się pobawić nie martwiąc się, że następnego dnia muszą iść do pracy lub szkoły. Stawiła się rodzinka z mojej strony jak i ze strony męża, a także kilku najbliższych kolegów syna. Od trzech lat miał już indywidualne nauczanie i kontakt utrzymywał tylko z kolegami z podwórka, których znał od najmłodszych lat. Uroczystość wyprawialiśmy w wynajętej sali z tej racji, że w naszych dwóch pokojach trudno byłoby wszystkich upchnąć. Przygotowanie jedzenia wzięłam na siebie, mimo że jeszcze pracowałam zawodowo, a o urlopie nie było mowy. W dniu imprezy wszystko było zapięte na ostatni guzik, jedzenie pyszne, wystrój kolorowy, goście chętni do zabawy, a ja zmęczona, ale dziwnie radosna. Pamiętam taką chwilę gdy obsługując gości, żartem rzuciłam, że zwalniam się z pracy i otwieram swój bar. Wtedy naraz zrozumiałam, że to wcale nie jest żart, ale głęboka potrzeba zmian. Dotychczas pracowałam... Czytaj więcej→
Styczeń. Mróz. Na dworze biała szadź. Patrząc przez okno widzę białe łąki, a na nich jakoś tak duchowo i bajecznie uwypuklone pojedyncze drzewa i krzewy. - Boże jak pięknie! Samo wyrywa mi się z piersi. To pierwszy w tym roku „ biały dzień”. Tegoroczna zima nie dała się sobą nacieszyć. Do tej pory więcej było dni bardziej jesiennych, niż takich naprawdę zimowych. Śnieg, jeżeli już padał, to od razu topniał. Całkiem inaczej było rok temu. Śnieg padał częściej, chociaż też nie utrzymywał się długo. Jednak po feriach, w lutym, świat przykryła śniegowa pierzyna i silny mróz utrzymywał ją przeszło dwa tygodnie, a pierwsze opady były tak obfite, że zaskoczyły drogowców i przez dwa dni był problem z dojechaniem do miasta. Przypomniało mi to „zimę stulecia” w latach siedemdziesiątych. Przyjechaliśmy wtedy do wujka, tu na wieś, na Boże Narodzenie. Śnieg tak zapadał drogi, że do miasta mogliśmy wrócić dopiero po Sylwestrze. Jeszcze dzisiaj pamiętam radochę jaką my dzieci miałyśmy tamtej zimy! Wtedy, pierwszy i jedyny raz, jechałam saniami ciągniętymi przez konie! Nigdy więcej nie miałam też okazji zjeżdżać z górki na pazurki na worku wypełnionym sianem, albo brać udziału w stawianiu śnieżnej twierdzy i później w jej obronie. Pomimo zimna do domu wpadaliśmy tylko po to, żeby się ogrzać, przebrać w suche ubrania i coś zjeść, bo my miejskie niejadki dostaliśmy wtedy wręcz wilcze apetyty.... Czytaj więcej→
Niedługo miną cztery lata od momentu kiedy zaplanowaliśmy zmiany w swoim życiu. Radykalne zmiany. Do tej pory, tak jak tysiącom polskich rodzin mieszkających w mieście, nasze dni mijały według schematu: praca, dom, praca… Cały rok takiego kieratu, a w nagrodę raz do roku dłuższy urlop i wyjazd nad Bałtyk, gdzie albo dopisała pogoda, albo nie. Wyjazd nad morze obowiązkowy- dla szumu fal i zachodu słońca. Te kilka dni, to były piękne dni (jak w piosence). Wtedy odzyskiwaliśmy panowanie nad czasem. Tylko od naszej decyzji zależało: co?, gdzie?, kiedy?, jak? i z kim? Wszystko było ładniejsze, smaczniejsze i po prostu radowało. Mieliśmy czas zachwycać się otaczającą nas przyrodą. Człowiek czuł, że jest jej cząstką. Wstajesz rano bo Słonko już wstało i ptaki śpiewają, a dzień obiecuje ci tyle niespodzianek. Wstajesz bo tak chcesz, a nie po to, żeby gnać do pracy nie mając czasu rozejrzeć się dookoła siebie. Większość ludzi godzi się na takie życie jakie dotychczas pędziliśmy, ponieważ ma wpojone, że teraz ciężka praca, a później godziwa emerytura i szczęśliwa starość. Według mnie jest to mitologia na użytek mas. Nie sprawdziła się w przypadku naszych rodziców i bez radykalnych reform nie sprawdzi się gdy my dobijemy do wieku emerytalnego. Od czasu wykrycia u naszego syna choroby zrozumiałam, że w życiu trzeba chwytać szczęście dziś i teraz, a nie w przyszłości. Nikt z nas nie ma podpisanej umowy... Czytaj więcej→
Mija już drugie lato jak każdy dzień, od rana do wieczora, spędzam na wsi. Codziennie przejeżdżam dziesięć kilometrów na rowerze, żeby uprawiać ogródek i doglądać nasze zwierzaki. Mamy już kozy, capy i kury, a domu jeszcze nie widać. Żałuję zmarnowanych lat, które przeżyłam w mieście, w blokowisku, bombardowana w dzień i w nocy kakofonią dźwięków generowanych przez otaczających mnie zewsząd sąsiadów. Z okna mogłam podziwiać tylko następny blok, i następny, i następny… z dumnie powiewającymi na balkonach chorągiewkami suszącego się prania. Zieleń, w najbliższym sąsiedztwie, to było rachityczne drzewko koło trzepaka i kontenerów na śmieci. Na skrawku nieba, nad podwórkiem, słońce pokazywało się na krótko, tylko w godzinach południowych. Już to, że mam kawałek własnej ziemi jest dla mnie, człowieka z miasta, z blokowiska, czymś niezwykłym. - Nie wspólne, czyli niczyje, tylko moje, nasze! Często tak sobie myślę. I to jest bardzo radosna myśl. I taka twórcza. Teraz i ja, która wcześniej nie rozumiałam miłości mojej babci i mamy do pracy w ogródku, oszalałam na tym tle! Sama nie spodziewałam się, że będzie mi to dawało taką frajdę! Wiem, że nasza decyzja przeprowadzki na wieś i pracy na roli wzbudziła sporą sensację w rodzinie i wśród znajomych. Większość z nich uznała: - Koniec świata się zbliża, jeżeli taka pańcia z miasta, z biura, chce uwalać sobie paluszki ziemią! Co... Czytaj więcej→