Prawie miesiąc mija od śmierci Zygusia, a ja dalej odczuwam smutek i głęboką stratę. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia Zuguś wrócił do domu pogryziony przez inne psy. Zresztą nie po raz pierwszy. Już wcześniej zdarzało mu się wracać sponiewieranym na tyle, że przez kilka dni nic nie mógł jeść. Leżał tylko i wylizywał swoje rany, a my wmuszaliśmy mu psie przysmaki. I zawsze dochodził do siebie. Ale nie tym razem. Odszedł w drugi dzień świąt. Zyguś, dla mnie, był wyjątkowym psem. Mam tak wiele wspomnień z nim związanych. Średniej wielkości, pięknie ubarwiony, o jedwabistej sierści był najładniejszym bezrasowcem jakiego znałam. To on sam wybrał sobie nasz dom. Wcześniej był psem Piotrka i mieszkał na Gazdyłce. Od czasu do czasu przychodził na naszą działkę do naszej suczki Strzałki. Z chwilą, gdy Piotr wziął drugiego psa, szczeniaka o imieniu Pepe, Zyguś częściej przesiadywał u nas niż u siebie. Całkowicie przeprowadził się do nas, gdy szczeniaczek wyrósł na wielkiego psa wiecznie mu dokuczającego. Nie był wzorem posłuszeństwa. Jeżeli coś sobie zamyślił zrobić to w ogóle nie reagował na zakazy. Nie przeszkadzało mi to. Pogodziłam się z tym, że nie zawsze mnie słucha. Ważniejsze dla mnie było, że zawsze w jego oczach widziałam głębokie przywiązanie. Zawsze był blisko mnie. Zgubiło go to, że mimo iż był niedużym psem, to zawsze zaczepiał te największe. I za... Czytaj więcej→
Życie zaskakuje. Jeszcze niedawno pisałam, że Strzałka oczekuje małych, ale okazało się, że to była ciąża urojona. Ale tak i tak mieliśmy maluchy. Od Soni. W momencie gdy ją młodzi przygarnęli była już szczenna. Na czas porodu i wychowywania szczeniaków Sonia i młodzi zamieszkali z nami, w Stanach. I fajnie. Rodziła w dzień (19 kwietnia), bardzo spokojnie i normalnie. Przy pierwszym maluchu wszyscy się cieszyli. Drugi i trzeci też jeszcze budził radość. Czwarty – trochę nas zaniepokoił, a piąty to już fest wystraszył. Ile ich jeszcze będzie??!! I co my z nimi zrobimy?! Było pięć, w tym jedna suczka, to ten czarny szczeniak. Cała rodzina twardo postanowiła, że nie zostawimy sobie żadnego malucha! Starczy tych dorosłych psów! No i raz w życiu okazaliśmy się twardzi. Wszystkie maluchy, po odchowaniu znalazły swoje własne domy. Ale ile radości dały nam wcześniej. Ile frajdy! Nic nie mogło równać się z obserwowaniem jak spały, jadły, a później zaczęły się bawić. Z tygodnia na tydzień robiły się jak tornado. Pędziły przez działkę najpierw za matką, a później już całkiem same. Po kwiatkach, po grządkach byle przed siebie. Sonia też się z nimi bawiła, sama przecież jest bardzo młodym psem. Nasz Zyguś, notabene okazało sie że tatuś szczeniaków (na wsi nic się nie ukryje, ktoś widział i powiedział, a zresztą suczka jest całkowicie do niego podobna) to nawet i je tolerował. Chyba,... Czytaj więcej→
W poniedziałek rano zaczęłam dokarmiać bezpańskiego psa. Długonogi, szczuplutki, dosyć jasno ubarwiony przebiegał od czasu do czasu w pobliżu naszej działki i tęsknie wył. Następne złamane psie serduszko rozpaczające po stracie właściciela… W nocy na dworze mróz powyżej dwudziestu stopni, w dzień niewiele mniej, a on biega i wyje. Rozum mówi: - Sama masz już trzy psy bo Zyguś, pies sąsiada, wybrał nas już na stałe. No i dobrze. Zresztą będzie ojcem maluchów mojej Strzałki. Ona właśnie lada chwila zacznie się szczenić. Nie wiadomo ile będzie w miocie… O nowej znajdzie nawet nie myśl! Wystarczy tych co są i co lada moment będą! Ale serce mówi: - Tylko go poratuj. Daj mu jeść i pić. Pomóż przetrwać najgorsze chwile zanim znajdzie sobie nowy dom. Nie musisz przecież zaraz go przygarniać. I drepczę do bramy przez śnieg z miską psiej karmy. Stawiam ją na polnej drodze i czekam. Kilka chwil wystarcza, żebym zrozumiała jakim szczęściem jest mieć ciepłe pomieszczenie, gdy na dworze mróz przejmujący. Czekam dalej, ale psa nie widać i nie słychać. Już miałam odejść, a wtem wiejskie psy podwórkowe zaczęły szczekać oznajmiając w ten sposób jego nadejście. I rzeczywiście. Biegnie przez puste zasypane śniegiem pola i wyje. Przystaje na chwilę, wącha i dalej biegnie. Zatrzymał się przy mojej bramie. Od razu trafił do miski i łapczywie zaczął jeść. Serce ścisnęło mi się z żalu. Jaki on... Czytaj więcej→
Mądrzy ludzie mówią: - Nie chwalcie dnia przed zachodem słońca. I dobrze mówią! Ja, niepomna tej mądrości, nie tak dawno pisałam, że Szafira nie interesują dwie dorodne kozy mojego sąsiada, stracił cały swój wigor. Akurat! Skubany, wyraźnie przyczaił się tylko! Przedtem kozy darły pyski, a teraz kozom już przeszło, za to mojemu Adonisowi głos powrócił, odblokowany przez płonącą w nim chuć. Niech tylko kozy zbliżą się do płotu! Szafir od razu zaczyna pchać się z całych sił na żerdzie i siatkę. Beczy przy tym przeraźliwym basem, wydobywającym się gdzieś z głębi jego trzewi. Cap najpierw próbuje obalić przeszkodę, a jak nie wystarcza jego siła, to kombinuje jakby tu rogami te żerdki połamać, albo siatkę rozpruć. Wtedy stoi cichusieńko przy płocie i z wyraźnym mozołem, ale i z jakimś planem, kręci łbem i ustawia się pod różnym kątem, tak długo aż dopnie swego. Żerdź tylko chrupnie, a Szafir ile pary w piersi i drąc się: Me! Mee! Meee! robi kilka rund dookoła wybiegu w dumnej postawie prezentując się swojej wybrance … a nam daje znać, że znowu coś zmalował. Jak na razie (Tfu! Na psa urok!) jeszcze nie zwiał z wybiegu, ale (czytaj początek mojego wpisu) nawet nie chcę myśleć co by było, gdyby… Wiem jedno, że już nikt nie zmusiłby Szafira do powrotu na wybieg. Już wcześniej przekonałam się, sama na sobie, jaki z niego uparty cap. Kozy, ani myślą wystawać cały dzień... Czytaj więcej→
I w końcu doczekaliśmy się prosiaków. Nasze świnki wietnamskie oprosiły się. Jako, że wcześniej żyły sobie w stadzie z knurem, to nie znaliśmy dokładnej daty ich godów i już zaczynaliśmy niecierpliwić się. U Piotra maciora oprosiła się pięćdziesiąt dni wcześniej, a nam wydawało się, że to będzie mniej więcej w tym samym czasie. Wyszło więcej, ale już są. Dzień po dniu, nasze maciorki oprosiły się i mamy trzy maleńkie prosięta. Dokładnie: dwa knurki i świnkę. W sumie urodziło się sześć prosiąt, ale tylko połowa przeżyła… Prosięta mają już trzy tygodnie, a ja dopiero teraz piszę o nich. Wcześniej nie chciałam zapeszyć. Ten rok jest taki smutny jeżeli chodzi o nasze zwierzęta. Powódź zmusiła nas do sprzedania kóz (Muszelkę i Tuptusie) z ich maluchami. Sprzedaliśmy też świniodzika. Na skutek dwukrotnej ewakuacji stał się bardzo agresywny, wręcz atakował nas. Później przyszedł pomór na króliki… straciliśmy cztery malutkie króliczki i jednego średniaka… Całe szczęście, że inne przeżyły, chociaż samica i reszta średniaków jeszcze walczą. To już miesiąc minął, a ja codziennie przemywam im oczy i nosy rumiankiem… No i zdechły trzy malusieńkie prosiaczki… Parszywy rok. W nagrodę za te wszystkie smutki, nasze nowe kruszynki, pozostałe trzy prosiaki – rozrabiaki, umilają nam czas. Sama przyjemność obserwować, jak z apetytem doją swoje mamuśki, a potem... Czytaj więcej→
Ten rok był wyjątkowo owocny dla naszych bocianów. Dochowały się aż czwórki potomstwa! Na wiosnę nie zapowiadało się tak obiecująco. Bocian bardzo długo czekał na swoją partnerkę. Coś ponad trzy tygodnie. Nawet zaczęliśmy już obawiać się, czy ona w ogóle przyleci. W innych bocianich gniazdach w okolicy były już pary, a u nas nie. Bocian jednak wytrwale czekał, remontował gniazdo, no i znalazła się dziewczyna! Jeszcze dzień wcześniej jej nie było, a już następnego dnia, rano, obudził nas duet klekoczących bocianów. I zaczęły się gody. Później, na długo, nastały dni zimne i mokre. W TV i prasie podawano, że wiele piskląt bocianich nie przetrwało. Naszych jeszcze nie było widać. Jednak z obserwacji dorosłych bocianów można było wnioskować, że mają potomstwo. Po czym to było widać? Ano po tym, że zawsze i wciąż któreś było w gnieździe. Nigdy nie zostawiały go pustego. I w końcu, nad gniazdem, pokazały się dwa małe łebki! -Bociany mają dwa maluchy. Zaraportowałam telefonicznie synowi. A za dwa dni korygowałam. - Nie dwa tylko cztery. Teraz już widać cztery łebki. Był to czas powodzi. Dookoła hektary pól i łąk zalanych wodą. Dla ludzi strata, ale dla bocianów istny mega hipermarket. Rodzice bez problemów znajdowali pożywienie dla małych żarłoków. Całymi dniami, na zmianę, brodzili po łąkach i znosili do gniazda żarełko. Nastał czas pierwszych krótkich lotów. Boćki, mocno... Czytaj więcej→
Od kilku dni nasza banda królików jest chora. Przeżyły dzieciństwo, a teraz są znowu zagrożone. Na zdjęciu jeszcze są zdrowe i mają piękne olbrzymie, brązowe oczy. Teraz mają ropiejące oczy i nosy tak, że z trudnością oddychają. Co trochę słychać jak kichają. Tak, tak. Króliki kichają jak ludzie, zakatarzeni ludzie. Nie wszystkie chorują jednakowo. Jeden z nich przechodzi lekko choróbsko, tak przynajmniej wygląda. Dwóm ropa zaatakowała tylko po jednym oku i trochę nosy i te jeszcze jakoś sobie radzą, ale czwarty królik od kilku dni naprawdę walczy. Nos ma cały sklejony, a więc nie może czuć zapachu podawanego mu jedzenia. Do tego i nic nie widzi. Oba oczy sklejone. Ale jak poda mu się liście mleczu (króliczy przysmak) bezpośrednio do pyszczka, to zajada ze smakiem. Musimy im przemywać oczy, bo po prostu już nigdy by ich same nie otwarły. Nie bardzo to lubią, ale staram się być bardzo delikatna. Najpierw rozmaczam im zaschniętą ropę gazikami moczonymi w rumianku, żeby w ogóle oko otworzyć, a później zakraplam lekarstwo mające zmniejszyć wydzielanie ropy. Nic więcej nie możemy zrobić. Dostały też szczepionkę, ale dopiero z chwilą, gdy zaczęły chorować. Tak jakby troszeczkę było lepiej… Niedawno dowiedzieliśmy się, że we wsi panuje jakiś pomór na króliki. Gospodarze raptownie potracili nawet po kilkanaście sztuk. U wszystkich zaczynało się od ropiejących oczu. Od zachorowania do zdechnięcia... Czytaj więcej→
Tak, capy są już z powrotem u siebie. Ale tylko capy. Znalazł się kupiec na Tuptusię i jej maluchy oraz na Muszelkę z dwoma capkami. I teraz jest jakoś tak cicho i pusto. Mieliśmy jeszcze kupca i na Rajana, ale bardzo dobrze, że ostatecznie rozmyślił się. Wcale mnie nie to nie zdziwiło, bo Rajan zachorował i wyglądał przeokropnie. Prawie na całym ciele stracił sierść. Wyłysiał. Chorobę przejął po swojej mamie, Cypisie. Jej często robiły się takie łyse miejsca na ciele, ale nigdy aż tak mocno. Widok Rajana, po powrocie do nas, przeraził mnie. Przez cały pobyt kóz na ewakuacji tylko raz, na początku, byłam z mężem zobaczyć, gdzie i jakie lokum im znalazł. W sumie nie widziałam ich ponad miesiąc. Mąż opowiadał mi, że Rajankowi bardziej niż zawsze dokucza choróbsko, ale kompletnie nie byłam przygotowana na coś takiego. Wyglądał jak po chemioterapii. Miejscami tylko pokrywała go resztka bardzo rzadkiej sierści. Apetyt jednak miał bardzo dobry i postanowiliśmy znowu powalczyć o jego życie. Dostał tabletki i witaminy i dzisiaj już wygląda jak młody Bóg, co widać na zdjęciu. Bardzo dobrze, że ostatecznie są u nas i Szafir i Rajan, bo samemu Szafirowi byłoby zbyt smutno. A tak, panowie siedzą sobie tak cichutko na wybiegu, że można wręcz o nich zapomnieć. Zgadzają się świetnie. Rajan śpi sobie na półce dawniej zajmowanej przez Tuptusie, a Szafir w zagródce po Cypisie. O jedzenie nie rywalizują,... Czytaj więcej→
Przed nadejściem pierwszej wielkiej fali, musieliśmy ewakuować nasze zwierzaki w bezpieczne miejsce. I ciągle jeszcze tam są. Mój mąż, przy pomocy Piotra, poprzewoził kozy, capa i świnki oraz kury do Lipin. Znaleźli się dobrzy ludzie, którzy przygarnęli naszych powodzian do swoich obór i stajni. Na ludzi dobrej woli zawsze można liczyć. Króliki trafiły do stodoły Piotra. Strzałka pojechała do Kamila i babci, do miasta. Małgośka z małymi kurczakami siedzi w budynku gospodarczym razem z drugą kokoszką, która wysiedziała nam pięć malutkich, powodziowych kurczaczków. Wykluły się dokładnie w dniu nadejścia pierwszej fali wezbraniowej. No i cały czas jest z nami Pagon. Zalaniu i zniszczeniu uległy posiane buraki pastewne i posadzone ziemniaki. Siano, jeżeli będzie to będzie droższe. Nie mam zamiaru narzekać, ale niestety przez powódź nie damy już rady utrzymywać wszystkie nasze zwierzaki. Z ogromnym bólem musieliśmy podjąć decyzję sprzedaży naszych podopiecznych. Sprzedaliśmy już Tuptusię z jej dwoma maluchami. Szukamy kupców na pozostałe… Deprecha… LiniSemen Czytaj więcej→
Zaraz minie dwa tygodnie jak nasza Muszelka została mamą, a ja jeszcze nie miałam chwili czasu, żeby coś o tym napisać. Cały dzień uwijam się po działce, a wieczorem już nic nie mogę z siebie wykrzesać. Dzisiaj jest jednak dzień deszczowy, a więc dla mnie relaksowy. Mam wolne od prac ogrodowych. Muszelka została dumną mamą dwóch capków! Jeden ma na łebku biała łatkę, coś jak biały berecik, a drugi jest rozkosznie malutki i taki “maskotkowy”. Urodziły się 5 maja. Oj! Naczekaliśmy się na nie. Nawet zaczęliśmy martwić się czy coś z tą Muszelką i jej ciążą jest nie tak? Według naszej pamięci powinna urodzić krótko po Tuptusi, a tu przeszło miesiąc różnicy. Nauczka na przyszłość, żeby pamięci nie ufać, tylko na bieżąco zapisywać istotne daty. Tym razem maluchy przyszły na świat nocą. Rano mąż poszedł karmić kozy i zastał niespodziankę- dwa nowe maleństwa już wylizane, czyściusieńkie i drzemiące w kąciku. Nie przy mamie, tylko osobno. I tak jest cały czas. Muszelka nie jest taką nadtroskliwą matką jak Tuptusia. Zostawia swoje maluchy samopas. Reaguje dopiero jak zaczynają niespokojnie meczeć. Woli trzymać się od nich z daleka. Daje im dużo luzu. Nie ma między nimi tego ciągłego meczenia- tłumaczenia, które prowadzi Tuptusia ze swoim potomstwem nawet do dzisiaj. I z karmieniem też mamy z Muszelką problem. Od pierwszej jej ciąży ma ona nierówne wymiona. I to bardzo. Jedno osiąga... Czytaj więcej→