Kubę pierwszy raz zobaczyłam jakieś pięć lat temu. Już wtedy był koniem, a właściwie wałachem, w zaawansowanym wieku. Od razu wzbudził we mnie podziw. - Ale potęga. Mógłby zrobić krzywdę, co? Dopytywałam Piotra, właściciela Kuby. - Pewnie tak, ale nie zrobi. Możesz podejść do niego i go pogłaskać. No chodź, nie bój się! Z obawą tak wielką jak sam Kuba, zbliżyłam się do niego na tyle, żeby lekko dotknąć jego boku. Piotr stał przed nim, trzymał go za łeb i łagodnie poklepywał po pysku. - No widzisz jaki baranek. Baranek rzucił lekko łbem i spojrzał na mnie do tyłu pięknym wielkim okiem. Tupnął dla żartu kopytem i… błyskawicznie odsunęłam się na bezpieczną odległość. I nasze dalsze kontakty takie już zostały. Na odległość. Któregoś lata, gdy Piotr jeździł do pracy, to ja Kubusiowi dawałam, w południe , wodę do picia i jakiegoś buraczka pastewnego do przegryzienia. Kubuś sam pilnował, żeby go południowa przekąska nie minęła. Po prostu o stałej godzinie rżał, a że my po sąsiedzku, to był dla mnie znak, że już pora. Buraczki przygotowane przez pana wrzucałam mu z daleka do koryta, a wodę w wiadrze podsuwałam jak najbliżej jego pyska w czasie, gdy on był zajęty chrupaniem przekąski. Końskim zębom nic nie mogło się oprzeć! Wszystko tak tylko chrupało, niezależnie czy był to twardy burak, czy bochenek wysuszonego na kamień chleba. Wyobrażałam sobie moją rękę lub... Czytaj więcej→
Jacuś to był nasz kogut rasy kohen. Ten od kurki Agatki. Właśnie ta parka i druga- Jasiu i Małgosia (rasy silka) były naszymi pierwszymi zwierzętami zakupionymi do mini zoo. Zamieszkały w kurniku Piotra oddzielone od innych kur siatką. Mamy je od jesieni 2003 roku. W następnym roku doczekały się własnej woliery. Stanęła już na naszej ziemi. Zrobił ją mój brat Artur. Od wtedy kury mogły zażywać świeżego powietrza i słońca, a nawet spacerów po działce. Wypuszczaliśmy je poza wolierę, a Strzałka pilnowała, żeby nie niszczyły ogródka. Koheny miały zwyczaj latania po całej działce, a Silki trzymały się w pobliżu woliery. Jacuś z Agatką żyli sobie przykładnie. Ona nawet uratowała mu życie. Dwa razy dochowali się młodych. Z drugiego lęgu zostawiliśmy im dwie kurki, bo Jacuś miał niezły temperament. Agatce to nie przeszkadzało, tak i tak ona rządziła, a Jacuś wyraźnie ją faworyzował. W zeszłym roku, w maju, Piotr dał mi osiem maleńkich francuskich kaczuszek. Tak maleńkich, że wypożyczył mi też kwokę, która je wysiedziała. Bo wysiedziała je kura, a nie kaczka. Właściwie to nie chciałam kaczek, ale u Piotra był taki na nie urodzaj, że wszystkich i tak by nie utrzymał. Zjadły by go z kretesem, bo taka kacza młodzież to na okrągło musi jeść. I na okrągło brudzi. W sumie nieźle śmierdzą. No cóż. Jedna woliera była pusta, wsadziłam do nich kaczusie i niech sobie rosną. Zaledwie po kilkunastu dniach... Czytaj więcej→
Nasz drugi pies to wilczur, lub raczej coś blisko tego. Przygarnęliśmy go ostatniego lata. Właśnie teraz skomli zdziwiony, że pan jeszcze go nie wypuścił. Na cóż- narozrabiał to ma! Pagon jest jeszcze młodzieniaszkiem i zachowuje się stosownie do wieku. Uwielbia wyścigi ze Strzałką i uwielbia podgryzać nas po stopach, tak że nie sposób przejść spokojnie przez działkę. Gdy Pagon nabiera ochoty na ten rodzaj zabawy, to nie pomaga krzyczenie i straszenie. Musisz człowieku znaleźć jakiegoś kijka i w ten sposób próbować się ratować. Przy czym, często gęsto on traktuje to jako zachętę do zabawy i po prostu zabiera kijka, a potem dumnie z nim maszeruje. Ostatnio działka przestała mu wystarczać i jak tylko otwieramy bramę, żeby wyjechać samochodem, to nasz Pagonik startuje na drogę jako pierwszy, no i wtedy się zaczyna! Biegamy za nim nawołując- prosząc i grożąc, a on nic. Musi odbyć swój obchód po najbliższej okolicy, zaznaczyć teren, podroczyć się z psami z sąsiedztwa i wraca dopiero jak sam uzna za stosowne. Jako, że z wyglądu to wielkie psisko, nie zostawiamy go samego sobie na drodze, żeby kogoś nie wystraszył, albo nie rozebrał z butów. Stąd nasze gonitwy za nim. Pamiętam jak do nas trafił. Mój mąż już kilka dni wcześniej zaczął robić podchody. -Kochanie wiesz, we wsi koło sklepu włóczy się bezpański piesek. Zaczepkę pominęłam milczeniem, świetnie wiedząc do czego zmierza. Mąż nie poddając... Czytaj więcej→
Cypis ma trzy miłości. Po pierwsze kocha jeść- wszystko byle dużo. Jej ukochane danie, jak i zresztą pozostałych kóz, to suszony chlebek, który może jeść na okrągło. Nie gardzi też zbożem. Pewnego dnia, niedługo po tym jak trafiła do nas, wyjadła całą karmę przygotowaną dla drobiu. Dostała takiego wzdęcia, że wyglądała jak balon na cienkich nóżkach! Tak nas wystraszyła, że wezwaliśmy weterynarza. Zrobił jej płukanie żołądka, zalecił pojenie jakąś miksturą dwa razy dziennie, a ode mnie, gratis, dostała masaż brzucha przez prawie pół nocy. Później jeszcze nie raz przypominała balon, ale nie wpadaliśmy już w panikę i nie wzywaliśmy do niej weterynarza. Cypis jest wielką smakoszką zup i jak tylko się jej trafi taka gratka, to wiaderko wyliże do czysta! Mlaska sobie wtedy apetycznie, mordeczkę zanurza w zupie prawie po same oczy i nie zważa na to, że taki na przykład barszczyk czerwony zamienia ją z wyglądu w krwawą bestie. Wszelkie strużynki, roślinki…. to byleby było ich dużo i na okrągło. Czasami patrzę na nią jak zajada i dziwię się: - Cypis, gdzie ty to mieścisz? Że też ty łakomczuchu jeszcze nie pękłaś? Na początku, gdy trafiła do nas, to ona była przywódczynią w stadzie. To ona zaczynała pierwsza jedzenie i wyjadała najlepsze kąski często używając rogów, aby odgonić pozostałe kozy. Teraz, gdy młode dorosły, a ona jeszcze bardziej się zestarzała, role się odwróciły. Młodsze... Czytaj więcej→
Prawie rok mija, jak moja Nesia wyszła na spacer i już nie powróciła. Ileż razy wydawało mi się, że słyszę jej miauczenie za zamkniętymi drzwiami, lub że mignęła mi gdzieś w przelocie. Głowa mówi, że ona już nie wróci, a serce chciałoby inaczej. Kot na załączonym zdjęciu, to nie jest Neska. To jedna z na pół dzikich kotek, w które obfituje podwórko Piotra. Za jego zgodą zabrałam ją na próbę do naszego domu. Strzałka od razu sprawę postawiła jasno. Nie i koniec. Warczała na nią, sierść stroszyła i wyraźnie mogła zrobić jej krzywdę. Myślę, że gdybym zdecydowała się przygarnąć kotkę, to nauczyłaby Strzałkę tolerancji. Jednak nie mogę. Jeszcze nie. Pamiętam jak Neska do nas trafiła. Właściwie, to chciałam mieć w domu kota. Samca. Okazało się, że do wzięcia jest kotka. - Nie musi pani jej brać, ale proszę przyjść zobaczyć. Przywieźli mi ją do domu, razem z kotką dla mnie. Kocura nie mają i nie wiadomo kiedy będzie. Zapraszała znajoma, która podjęła się załatwić dla mnie kota. Nastawiona na nie, jednak wybrałam się z wizytą. Zaraz w drzwiach powitał mnie trójbarwny kot. Przeważała biel z rudym i czarne łaty. - To ona? – Na pewno nie udało mi się ukryć rozczarowania w głosie. – Ładna. – Dodałam z grzeczności. - Ale gdzie tam! To maja Majka. Pani kicia siedzi w pokoju, na fotelu. Źle zniosła podróż samochodem. Jeszcze jest wystraszona. Oho! Znak! Ja też nienawidzę... Czytaj więcej→
Nasza Agatka, kurka rasy kohen, to dopiero wojowniczka. Pokonała koguta! Ale po kolei. Jacek i Agatka i dwie ich córeczki żyli sobie zgodnie. Ale nas podkusiło, żeby ubarwić stadko i wymienić naszego Jacusia na innego koguta, od sąsiada. Kogut tej samej rasy, ale dużo bardziej barwny. Bardzo kolorowy i bardzo zabijaka. Rzucał się do wielkich kogutów na podwórku i sąsiad chciał go skrócić o głowę. - Jeżeli chcecie się zamienić, to zamieniajcie się. Mnie tam wszystko jedno, z którego będzie rosół. Z mojego czy z waszego. Jacka zamknęliśmy u Piotrka w kurniku, a do Agatki daliśmy nowego pana. Sąsiad jeszcze raz uprzedził, że kogut może być agresywny, nawet do kur. - Trzeba go pilnować jakiś czas, żeby ich nie pokaleczył. On jest okropny agresor. Uzbrojeni w patyki staliśmy przy wolierze gotowi interweniować. Kogut wyraźnie zły otrzepywał pióra i coś gniewnie gdakał. Na te dźwięki z wnętrza woliery wypadła Agatka. Może myślała, że to Jacuś wraca? Zobaczyła obcego koguta i ją na moment zamurowało. On z kolei wyraźnie się ucieszył. Chyba mu się spodobała bo zaczął uderzać do niej w zaloty! Agatka odsuwa się i okazuje, że nie jest zainteresowana. Do niego to nie dociera. I na raz, jak Agata się wkurzy! Jak rzuci się na niego z dziobem i pazurami! Spłoszony kogut zwiał na grzędę. Co próbował z niej zejść, to Agata ponawia atak. Bohater dwa dni przesiedział na grzędzie. Nic nie jadł i nie pił. Siedział... Czytaj więcej→
Trzeci dzień mija, jak Neska nie wraca do domu. Chodzę po wsi i pytam, czy ktoś nie widział mojej kotki. Niestety. Z daleka mignął mi czarno biały kot i zaraz gdzieś się schował. Pobiegłam w tamtą stronę nawołując: - Neska! Nesiunia! Chodź do pani! To nie ona. Neska na pewno przybiegłaby do mnie. Kot zniknął, gdzieś w stercie drewna przed jakimś domem. Mężczyzna, który je rąbał, rozwiał resztę mojej nadziei: - Pani, to jest mój kot. Jeden z ośmiu. Chętnie go dam i jeszcze drugiego dołożę. Nie chcę. Ja chcę moją Neskę! Serce mi pęka, bo coraz bardziej dociera do mnie to, przed czym bronię się ze wszystkich sił. Ona już nie wróci, nie dałaby sobie rady tyle czasu poza domem. Osiem lat mieszkała z nami w mieście, a mnie diabeł jakiś podkusił, żeby zabrać ją na wieś! Myślałam, że tutaj będzie miała lepiej. Dużo przestrzeni, swobody, powietrza. Poza tym bardzo tęskniłam za nią. Teraz już niecodziennie wracam do domu. Wygospodarowałam kącik na budowie i tutaj sobie czasami nocuję. Ja i Strzałeczka. Brakowało tylko Neski. Przywiozłam ją któregoś razu, ze sobą, na wieś i tak została. Niedługo, zaledwie dwa tygodnie i przepadła bez śladu. Pierwsze dwa, trzy dni trzymała się tylko swojego koszyczka do spania. Nigdzie nie wychodziła. Nawet wstawiłam jej kuwetę. Dopiero musiała zrozumieć, że teraz może załatwiać się na dworze. Potem zaczęła wysiadywać na progu. Później kilka kroków... Czytaj więcej→
Zagrożenie przyszło nie z tej strony, z której było najgłośniej. To nasz Rajan, cały czas trzymający się jeszcze mamusinego cycusia, zaczął się zalecać do Muszelki i Tuptusi. Miał już pół roku. Zaczęła mu rosnąć piękna broda i wyraźnie capie rogi (do niedawna miał takie jak Tuptusia). Matkę swoją, Cypisa, przerósł już dawno, a ciągle jeszcze ją doił. Wsuwał się pod nią na kolanach i trykał w wymiona zmuszając ją do dania mleka. - Niby taki dzieciuch, a już poczuł wolę bożą.- Powiedziała moja mama. Próbowaliśmy wiązać go z dala od kóz. Złapanie go na łańcuch to było istne rodeo. Biegaliśmy za nim po podwórzu całą bandą, z dziesięć osób. Za żadne skarby nie dał się złapać, ani na chlebek skusić. Przeczuwał, że coś spiskujemy. W końcu pokonany, zapalikowany darł się płaczliwie. Daliśmy mu jeść, żeby go uciszyć, to nasze kozy same poszły w te pędy do niego, sprawdzić czy on nie dostał czegoś lepszego do jedzenia. A Rajanowi nie jedzenie było w głowie! Kozy jadły, a on je obwąchiwał. Musieliśmy podjąć decyzję o wykastrowaniu Rajana. Sprzedać go nie chcieliśmy, a trzy capy to już było dużo za dużo. Nawet jak dla nas. Przyjechał weterynarz, ten sam co robił cesarskie cięcie Nutce. I w życiu nie widziałam równie bezdusznego i okrutnego potraktowania zwierzęcia jak właśnie przez tego pana! Rajanek czekał już w obórce. Nie wypuszczaliśmy go na dwór wiedząc, że nie tak... Czytaj więcej→
Nasze capy mają już piętnaście miesięcy. Nie powinny, ale niestety już są ojcami. Straciły swój młodzieżowy wygląd i coraz bardziej upodobniają się do własnego ojca. Dostały długie brody i zaczęły im wyraźnie rosnąć potężne rogi. Całe pokryły się długą sierścią. To cecha przejęta chyba po matkach- kozach szetlandzkich. Ich ojciec miał sierść krótką. A aromat zaczęły rozsiewać w koło siebie! Skondensowany zapach testosteronu! Latem znów nadszedł okres rui. Tak to już w przyrodzie jest. Małe zostały odchowane i pora na następne małe. Nasze kozy zaczęły wabić capy meczeniem i zapewne zapachem dla nas niewyczuwalnym. Samce jednak go czują i wariują. Koniecznie chcą dostać się do kóz trzymanych po sąsiedzku, w przyległych obórkach. Cały dzień drą się w głos obwieszczając całej okolicy swoją gotowość do prokreacji. Zauważyliśmy, że Cypis specjalnie ich prowokuje. Podchodzi pod drzwi ich obórki i i stoi sobie jak gdyby nigdy nic. A oni w środku szaleją. To jeden, to drugi wystawia łeb przez niewielki otwór w drzwiach. Śmiesznie wywija wargi, wystawia na wierzch język i szybko nim wywija. Tak jakby proponowali Cypisowi buzi z języczkiem. Chcąc być jeszcze atrakcyjniejszymi dla kóz, sami siebie obsikują moczem i wtedy to już zapachem zwalają nas z nóg. Sobie zapewne bardzo się podobają. Nie chcemy mieć więcej małych i uzbrojeni w cierpliwość postanawiamy to wszystko przeczekać. Od urodzenia... Czytaj więcej→
Stadko naszych kóz żyło sobie razem, w zgodzie i miłości. Razem jadły, razem spały. Teraz już wiemy, że nic w tym dziwnego, że bardzo wcześnie postarały się o młode. Nasze capki miały zaledwie siedem miesięcy, gdy zapłodniły wszystkie trzy kozy. Cypisa też. Wcale nie chcieliśmy wtedy rozmnażać kóz, bo Nutka i Muszelka były jeszcze za młode, a Cypis z kolei już za stary. Zostaliśmy jednak postawieni przed faktem dokonanym. Pierwsza urodziła Muszelka. W środku dnia, nie wiedzieć kiedy, wydała na świat jedną śliczną kózkę. Zostawiła ją samą w obórce i dalej chodziła ze stadem po podwórku. Dopiero mąż, gdy przyjechał karmić kozy, zauważył że Muszla jest jakaś inna. Szczuplejsza. I odnalazł maluszkę. Leżała sama na sianku w rogu obórki i żałośnie, cichutko meczała. Już była głodna. Mąż ją wytarł do sucha i przyprowadził Muszelkę, trochę na siłę, bo ona wcale nie interesowała się potomkiem. Wymagało trochę czasu zanim Muszelka pozwoliła córeczce napić się mleka z wymion. Już baliśmy się, że będziemy musieli karmić maleństwo butelką. Na szczęście nie. W Matce w końcu rozbudził się instynkt macierzyński i naprawdę troskliwie opiekowała się Tuptusią. Skąd takie imię? Piotr ją tak nazwał, bo od pierwszych dni życia biegała, skakała i pchała się wszędzie tam, gdzie jej nie było wolno. Ulubioną zabawą kózki i jej opiekunów było wskakiwanie im na kolana, a potem już... Czytaj więcej→