rajan-dorasta

Zagrożenie przyszło nie z tej strony, z której było najgłośniej. To nasz Rajan, cały czas trzymający się jeszcze mamusinego cycusia, zaczął się zalecać do Muszelki i Tuptusi. Miał już pół roku. Zaczęła mu rosnąć piękna broda i wyraźnie capie rogi (do niedawna miał takie jak Tuptusia).
Mały maczo.

Matkę swoją, Cypisa, przerósł już dawno, a ciągle jeszcze ją doił. Wsuwał się pod nią na kolanach i trykał w wymiona zmuszając ją do dania mleka.

- Niby taki dzieciuch, a już poczuł wolę bożą.- Powiedziała moja mama.
Próbowaliśmy wiązać go z dala od kóz. Złapanie go na łańcuch to było istne rodeo. Biegaliśmy za nim po podwórzu całą bandą, z dziesięć osób. Za żadne skarby nie dał się złapać, ani na chlebek skusić. Przeczuwał, że coś spiskujemy. W końcu pokonany, zapalikowany darł się płaczliwie. Daliśmy mu jeść, żeby go uciszyć, to nasze kozy same poszły w te pędy do niego, sprawdzić czy on nie dostał czegoś lepszego do jedzenia. A Rajanowi nie jedzenie było w głowie! Kozy jadły, a on je obwąchiwał.
Musieliśmy podjąć decyzję o wykastrowaniu Rajana. Sprzedać go nie chcieliśmy, a trzy capy to już było dużo za dużo. Nawet jak dla nas.
Przyjechał weterynarz, ten sam co robił cesarskie cięcie Nutce. I w życiu nie widziałam równie bezdusznego i okrutnego potraktowania zwierzęcia jak właśnie przez tego pana!
Rajanek czekał już w obórce. Nie wypuszczaliśmy go na dwór wiedząc, że nie tak łatwo będzie go złapać.
Weterynarz kazał Piotrowi trzymać go za rogi, a sam na żywca, bez znieczulenia i zdezynfekowania miejsca cięcia, usunął mu jądra, zaszył ranę , skasował należną kwotę i pojechał.
Nie dziwi, że Rajan meczał rozdzierająco.
I zwierzak i ja byliśmy w szoku. Zadzwoniłam do męża, który był wtedy w Niemczech i on też nie mógł uwierzyć, że tak bezdusznie można było ten zabieg przeprowadzić. Ból musiał być przeokropny.
Kilka dni Rajan był osowiały. Trzymał się z dala od stada. Było coraz gorzej. Przestał jeść- z pyska zwisało mu źdźbło trawy, którą nie mógł przeżuwać. Zaczął dziwnie stawiać nogi, a w końcu tylne ciągać za sobą. Przerażona szukałam namiarów na innego weterynarza, który znałby się na leczeniu kóz. Teraz jest takich jak na lekarstwo. Wszyscy specjalizują się w pieskach i kotkach. Znalazłam. Przyjechał bardzo miły pan. Obejrzał capka i postawił diagnozę: tężec w wyniku infekcji rany po kastrowaniu. Kuracja droga, a szansa na wyleczenie prawie żadna.
Ale jednak przecież jakaś była.
I tym razem, jak w przypadku Nutki, postanowiłam skorzystać z szansy.
Dziesięć dni moja teściowa dawała Rajanowi raz dziennie zastrzyk. Ja siedziałam z nim dwadzieścia godzin na dobę. Poiłam z ręki. Karmiłam okruszkami chleba. Trzymałam go na rekach, gdy wydawało się, że już kona w drgawkach. I płakałam, że nie umiem ulżyć jego cierpieniom.
Ataki mijały, były coraz rzadsze. Z godziny na godzinę, z dnia na dzień, Rajan zaczął zdrowieć.
Dzisiaj, patrząc na niego trudno uwierzyć, że trzema kopytkami był już w kozim raju.
Wykastrowanie pozbawiło go cech samczych. Broda już mu nie urosła i rogi ma tylko niewiele większe od kóz, ale… jest z nami i jest żywym przykładem, że i w świecie zwierząt cuda się zdarzają.

LiniSemen

Posted by LiniSemen On Listopad - 23 - 2005 Zwierzaki

Wieś Stany k. Nowej Soli | Sklep z rękodziełem, papierowąwikliną, ekowyrobami