Niedługo miną cztery lata od momentu kiedy zaplanowaliśmy zmiany w swoim życiu. Radykalne zmiany.
Do tej pory, tak jak tysiącom polskich rodzin mieszkających w mieście, nasze dni mijały według schematu: praca, dom, praca… Cały rok takiego kieratu, a w nagrodę raz do roku dłuższy urlop i wyjazd nad Bałtyk, gdzie albo dopisała pogoda, albo nie. Wyjazd nad morze obowiązkowy- dla szumu fal i zachodu słońca. Te kilka dni, to były piękne dni (jak w piosence). Wtedy odzyskiwaliśmy panowanie nad czasem. Tylko od naszej decyzji zależało: co?, gdzie?, kiedy?, jak? i z kim? Wszystko było ładniejsze, smaczniejsze i po prostu radowało. Mieliśmy czas zachwycać się otaczającą nas przyrodą. Człowiek czuł, że jest jej cząstką. Wstajesz rano bo Słonko już wstało i ptaki śpiewają, a dzień obiecuje ci tyle niespodzianek. Wstajesz bo tak chcesz, a nie po to, żeby gnać do pracy nie mając czasu rozejrzeć się dookoła siebie.
Większość ludzi godzi się na takie życie jakie dotychczas pędziliśmy, ponieważ ma wpojone, że teraz ciężka praca, a później godziwa emerytura i szczęśliwa starość. Według mnie jest to mitologia na użytek mas. Nie sprawdziła się w przypadku naszych rodziców i bez radykalnych reform nie sprawdzi się gdy my dobijemy do wieku emerytalnego.
Od czasu wykrycia u naszego syna choroby zrozumiałam, że w życiu trzeba chwytać szczęście dziś i teraz, a nie w przyszłości. Nikt z nas nie ma podpisanej umowy z Bogiem, że będzie żyć jutro jeszcze, albo za rok, lub za lat kilka. A jeżeli nawet będzie żył, to że będzie wtedy na tyle zdrowy, żeby się tym życiem wtedy cieszyć. Czy to argument wystarczający do przekonania, że nie mamy prawa odkładać swego szczęścia na później, ale musimy być szczęśliwi tu i teraz? Nas przekonał.
To stało się z minuty na minutę. Najpierw wszystko legło w gruzach. Życie z nas zadrwiło i pokazało naszą maluczkość. Diagnoza- przewlekła białaczka szpikowa. Jak to możliwe? Jedyny syn, wychuchany, wydmuchany, taki mądry, dobry, kochany i piękny. Takie plany, takie perspektywy. I cała perspektywa sprowadza się do dnia dzisiejszego i jutrzejszego- Boże, żeby się nie pogorszyło, Boże żeby było lepiej. Myślisz i żyjesz godzinami, najbliższymi dniami.
Jakby było mało, to w czasie, gdy jestem z synem w klinice, umiera moja babcia, która od ośmiu lat mieszkała z nami i świata nie widziała za swoim najstarszym prawnukiem. Zaledwie dwa miesiące wcześniej zaczęła chorować i wymagać opieki, wcześniej była samodzielna, a dla nas wręcz nieoceniona. Do dzisiaj uwiera mnie świadomość, że nie byłam przy niej do końca i nie byłam na jej pogrzebie. Zaabsorbowana chorobą syna, nawet się z nią dobrze nie pożegnałam przed wyjazdem do kliniki. Po prostu nie przeczułam, że już nie będzie dane nam zobaczyć się więcej.
Wiadomość o śmierci babci, z jednej strony dodatkowo mnie zdruzgotała, ale o pokrętne drogi ludzkiego umysłu, dała mi również malutką iskierkę nadziei, że teraz mój syn ma swojego dodatkowego anioła stróża, czyli swoją prababcię, która jak za życia czuwała nad nim na ziemi, tak teraz czuwa z góry. Wierzę, że coś w tym jest.
Piszę tu o naszych tragediach, tylko po to, żeby pokazać co było jednym z impulsów do zmiany naszego życia. Zmiany, na którą odważyliśmy się dopiero, gdy syn osiągnął remisje, a my zrozumieliśmy, że szczęście i radość w życia trzeba chwytać wtedy gdy los nam je daje. Nie wolno ich odsuwać na później, na bardziej stosowną chwilę, tłumacząc się, że teraz praca, obowiązki…
Zapragnęliśmy, żeby całe nasze życie, kto wie czy długie? składało się z „urlopowych” dni. Mieć czas dla rodziny, dla siebie, żyć w zgodzie z przyrodą. Każdy dzień celebrować jak święto. Praca ma dawać radość. Nie może być wyścigiem szczurów, nie może wymagać od nas poświęcania rodziny, siebie.
Dlatego podjęliśmy decyzję przeprowadzki na wieś i pracy na swoim.
Kiedyś, w telewizji, słyszałam wypowiedź pewnej pani psycholog, że ludzie z miasta wyprowadzają się na wieś, żeby coś w sobie zagłuszyć. Ja mam wręcz odmienne zdanie. Cóż można bowiem zagłuszyć śpiewem ptaków, cykaniem świerszczy, pianiem koguta? To raczej miasto zagłusza w nas wszystko, tak że nawet nie słyszymy swojego wewnętrznego głosu ostrzegającego:
„Nie jest dobrze. Zmień coś. Dłużej tak nie pociągniesz”.
Cieszę się, że do mnie ten głos w końcu dotarł.
LiniSemen